czwartek, 1 listopada 2012

4.


A jednak… skąd brał się ten nawiedzający mnie czasem lęk, patologiczny niemal smutek, poczucie bezsensu? Miałam wrażenie, że są to resztki rozpaczy z mojej przeszłości, której nie pamiętam. Wspomnienie to jednak szybko wyślizgiwało się, niczym sen o spadających gwiazdach i migoczącym zmierzchu.
Głos nieznajomego – cóż, teraz już Doriana – przerwał moje rozmyślania.
- Odprowadzę cię – powiedział szorstko i złapał moją dłoń, jakby chcąc mnie odciągnąć jak najdalej od tego miejsca. Zaskoczona, nie protestowałam. Nie robiłabym tego zresztą w żadnym wypadku – jego dotyk był niczym wrażenie naładowanego wstrząsu.
Nie odezwał się już do mnie. Ja też milczałam, nie wiedząc, co mogłabym powiedzieć. Przemówił dopiero, kiedy znaleźliśmy się przed naszym obozowiskiem.
- Zostawię cię tutaj – oświadczył krótko. – Dobranoc, Rose… Rose White.
Przez chwilę wydawało mi się, że kiedy to mówił, w jego oczach błysnęło rozbawienie. Może jednak to sobie wyobraziłam – tak jak wiele rzeczy ostatnimi czasy. Byłam przewrażliwiona. Zbyt wiele brałam do siebie.
- Dobranoc – powiedziałam niepewnie. Może powinnam była go zaprosić do dołączenia do nas… ale z jakiegoś powodu nie chciałam tego robić. Był moją tajemnicą. Nie chciałam, żeby stał się atrakcją dla innych. Zresztą, nim miałam okazję to zrobić – zniknął, tak niespodziewanie, jak się pojawił.

Następnego dnia obudziłam się z bólem głowy i gardła. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, jak późno wróciłam – zabawa przeciągnęłam się do późnych godzin nocnych, a nawet rannych. Co prawda, mogłam pójść do domu sama, ale Iris protestowała gwałtownie, twierdząc, że nie puści mnie samej. Mimo delikatnego wyglądu potrafiła być bardzo uparta. Zostałam więc, choć nie pociągało mnie to zupełnie. Co prawda, nie było tak źle – zawsze miałam umiejętność odpływania we własny świat. Zrobiłam tak i tym razem, obserwując resztę z lekkim uśmiechem.
Niechętnie zsunęłam się z łóżka i poszłam do łazienki. Mechanicznie wykonałam wszystkie czynności – rozczesałam włosy, opłukałam twarz, ubrałam fioletową sukienkę – by po chwili przetrząsnąć pół domu w poszukiwaniu leków. Babcia była pedantką, zawsze miała wszystko starannie poukładane. To ja nigdy nie mogłam zapamiętać, gdzie co jest.
W końcu udało mi się uporać z całym bałaganem, jaki narobiłam. Zeszłam na dół. Babcia spojrzała na mnie podejrzliwie, ale nic nie powiedziała. Cóż, choć tyle zostało mi oszczędzone. Smętnie żułam tosta, kiedy dotarł do mnie jej głos:
- Mam nadzieję, że pamiętasz, że dziś wybieramy się na przyjęcie z okazji rocznicy założenia miasta?
Jęknęłam. Starałam się to zrobić w duszy, ale chyba nie do końca mi się to udało, bo napotkałam surowe spojrzenie babci. Też mi wakacje. Z irytacją pomyślałam o Thornfield. Po co te ciągłe przyjęcia? Powinni się zająć obgadywaniem sąsiadów podczas wizyt w małych sklepikach, czy tym wszystkim, co robi się w prowincjonalnych miasteczkach. Nie rozumiałam, do czego byłam na tej imprezie niezbędna. Jedyne, o czym dzisiaj marzyłam, to zakopanie się po czubek głowy pod pościelą i spędzenie tak całego dnia. Nie chciałam jednak robić przykrości babci. Z ciężkim westchnieniem poszłam się przygotować.

            Zabawa miała odbyć się w domu i ogrodzie pani burmistrz Lang. To był miły gest z jej strony, udostępnić swoje mieszkanie – pamiętałam jednak jeszcze z dzieciństwa, że zrobiłaby wszystko, by dobrze wypaść przed innymi. Musiałam jednak przyznać, że dekoracje i organizacja były naprawdę na poziomie. Szczególną uwagę wzbudziły we mnie kwiaty – były tak piękne i różnorodne. Zarówno cięte, jak i w doniczkach, róże, orchidee, stokrotki, tak wiele gatunków, że trudno było mi je wszystkie rozpoznać, powodowały, że otoczenie wyglądało jak kwiatowe corso.
            Przyszłyśmy trochę za wcześnie -  babcia miała pomóc w przygotowaniach – więc miałam czas, by ulokować się w oddalonym kącie, za wielkim bukietem wielobarwnych dalii. Przy malutkim stoliku były tylko dwa miejsca – z ulgą powitałam fakt, że to drugie, kiedy zaczęli napływać goście, zaczęła Iris. Wbrew moim przypuszczeniom, udało jej się mnie rozbawić – jej anegdotki o zaproszonych były tak zabawne, że musiałam w końcu się roześmiać. Zresztą, obserwowanie wyrazów twarzy, jakie przybierała Priscilla Lang, witając gości, samo w sobie mogło rozbawić do łez. Właśnie patrzyła na mężczyznę, z którym rozmawiała, zapewne opowiadającego jakieś bzdury, jak na przystojnego faceta, który zaraz zacznie się rozbierać. Ciężki przypadek menopauzy.
            Mężczyzna, do tej pory zasłonięty przez Priscillą i jedno z drzewek otaczających jej dom, odwrócił się tak, że mogłam teraz zobaczyć jego profil. Drgnęłam gwałtownie. Złapałam Iris, niefrasobliwie plotkującą z jakąś przyjaciółką, za ramię. Spojrzała na mnie zdziwiona. Wysiliłam się na pozornie beztroski uśmiech.
            - Nie powiedziałaś mi jeszcze, kim jest ten facet – skinęłam głową w odpowiednim kierunku.
            - O – powiedziała, zaskoczona. – Byłam pewna, że wiesz. To przecież Dorian Howley.
            - Ach. No tak… zapomniałam – posłałam jej kolejny wymuszony uśmiech.
Howley. Rodzina założycieli… i najbogatsza nie tylko w Thorfield, ale też sporej okolicy. Przygryzłam wargi. Już wiedziałam, dlaczego wywoływał u mnie skojarzenia. Zawahałam się, niepewna, czy przenieść się w jakiejś miejsce, gdzie będę mogła pozostać niezauważona. Z jednej strony nie miałam specjalnej ochoty się z nim widzieć, z drugiej dziwnie mnie pociągał.
            Nim zdążyłam to przemyśleć, było za późno na decyzję. Już mnie dostrzegł i zmierzał w moim kierunku.